Staś i Nel zostali porwani przez Arabów z Port Said. Kiedy wraz z karawaną przemierzali pustynię, panował względny spokój. Kalendarzowo była to pora zimowa, ale słońce prażyło wręcz niemiłosiernie. Nad głowami podróżujących nie było żadnych chmur, a cień rzucały jedynie krążące nad nimi sępy. Te złowrogie ptaki zdawały się przeczuwać nadchodzące wydarzenia i liczyły na łatwą zdobycz. Niepokój karawany podsycał unoszący się powietrzu zapach, który przypominał nieco woń palonego drewna. Część Arabów mówiła, że to złe duchy obudziły drzemiący na pustyni wiatr, a ten zmierza w ich kierunku.
Wkrótce powietrze zaczęło drżeć. W oddali pojawiła się gęsta, czarna chmura i zaczął wiać niezwykle silny wiatr. Niczym magik unosił on ziarenka piasku i formował z nich leje. Kolejne drobinki wzlatywały w powietrze i pędziły z wielką prędkością niczym niezliczone ilości owadów, szarańcza. Smagały one nieprzyjemnie twarze podróżujących, ci mieli jednak pełną świadomość faktu, iż muszą iść dalej, gdyż w przeciwnym razie zostaną zasypani żywcem. Nieco lepiej od ludzi radziły sobie wielbłądy, które utrzymywały równowagę, szeroko rozkładając nogi. Wszyscy z mozołem posuwali się naprzód pośród pędzących z wielką prędkością ziaren piasku. Niektórzy wznosili wołania o pomoc do Allacha, inni zaciskali zęby, ostatkiem sił osłaniając twarze i czekali na moment, kiedy burza się uspokoi.
Prawie całkowicie przysłonięte chmurami niebo rozświetlały błyskawice, a momentami można było usłyszeć i silne grzmoty. Wkrótce niesamowite zjawisko zaczęło słabnąć – coraz mniej piasku wirowało w powietrzu. Ostatecznie burza skończyła się, piasek opadł, a z nieba spłynęły duże, orzeźwiające krople deszczu.