Wstęp
Autorka rozpoczyna swoją opowieść informacją, iż do 18 stycznia 1945 r. w krematoriach Oświęcimia i Birkenau spłonęło ok. 5 milionów ludzi. Następnie zaznacza, że jej długi pobyt w obozie (1942-1945) i różnorodność prac, jakie jej powierzano, ułatwił zdobywanie informacji i przyglądanie się warunkom życia w zamknięciu.
Tatuowanie więźniom numerów określa autorka jako błąd – w przyszłości mogło stanowić to dowód przeciw zbrodniarzom. Niemcom nie udało się także „zatrzeć śladów”. Zbyt szybki pochód Armii Czerwonej zmusił ich do prędkiej ewakuacji.
Popełnione przez nazistów zbrodnie nie zostaną zapomniane. Nawet ich próby wprowadzenia „normalności” (koncerty, urządzanie ogródków itp.) do obozu nie zatuszują widoku setek ciał pod barakami, nie zaciemnią długiego konania chorych i leżących w błocie.
Kiedy 18 stycznia otwarto bramy obozu i pędzono ludzi w głąb Niemiec, postronni widzowie dziwili się, że było ich tak mało. Nikt nie mógł odkryć przed nimi prawdy o milionach wymordowanych i tysiącach wytransportowanych ciężarówkami i innymi maszynami.
Później autorka zaznacza:
(…) Opowieść moja obejmie tylko fragment gigantycznej machiny śmierci, jaką był Oświęcim. Zamierzam podać wyłącznie fakty bezpośrednio zaobserwowane albo przeżyte. Wydarzenia opisane przeze mnie działy się w Birkenau (Oświęcim II) (…) Wszystko, cokolwiek tu podam, jestem w stanie udowodnić przed każdym trybunałem (…).
Część pierwsza
ROK 1942
Rozdział pierwszy: Arbeit… Arbeit… Arbeit…* (praca)
W baraku, który nie był podzielony ani na izby, ani na części, spało ok. 1000 kobiet. Noce były krótkie, a w ich czasie należało zrzucić z siebie zmęczenie i zgromadzić siły na kolejny dzień. O świcie nikt nie słyszał gwizdków. Przebudzenie było momentem najgorszym. Często nocna warta używała także kija – nierzadko waląc nim nie tylko po deskach.
W 1942 r. Birkenau było bagnistym polem, które ogrodzono elektrycznymi drutami. Nie było dróg, brakowało wody, nie istniała kanalizacja. Sam sposób budowania tego miejsca zdradza, iż nie planowano przetrzymywać tutaj ludzi (nie istniało ono nawet w adresach, nie mówiono o nim oficjalnie). Była to jedynie poczekalnia obliczona na ok. 20-30 tysięcy osób.
W latach 1941-1942 na terenie Birkenau postawiono dwa kompleksy po piętnaście baraków murowanych i piętnaście drewnianych. Nie było w nich podłóg ani sufitów, przykryto je jedynie dachami, przez które wiatr i śnieg wnikały do środka. Budynki te wcześniej pełniły rolę stajni. Baraki (murowane) składały się z czterech rzędów przegród (było ich ponad 50), a w każdej z nich układano trzy legowiska – na ziemi, na wysokości metra, na wysokości dwóch metrów. W miejscu przeznaczonym dla jednego konia mieszka więc od 18 do 30 osób. W krytycznych momentach baraki liczyły nawet 1200 osób.
Zanim rozpoczął się poranny apel, najsilniejsze kobiety często udawały się na poszukiwanie wody. Całemu obozowi dostarczał jej jeden kran, który i tak zazwyczaj był wyłączony (najczęściej działał tylko przed porannymi apelami).
W czasie apelu sztubowe i blokowa liczyły ludzi. Często popełniały błędy, więc cała czynność zaczynała się jeszcze raz. Więźniarkom dawano miskę z czarnym płynem (kawą). Nawet nie unosiła się nad nim para, lecz kobiety i tak starały się ogrzać.
Zewsząd dochodziły jęki, a wytężając wzrok, można było dostrzec padające ludzkie sylwetki. Jedna z postaci szła jak zahipnotyzowana w stronę ogrodzenia (przed nim były rów i wąski pas ziemi, na który wejście groziło zastrzeleniem), gdy zetknęła się z linią, rozległ się strzał. Takie same odgłosy dobiegały z innych części obozu.
Tego zimnego dnia apel się nie zgadzał. Rozpoczęto poszukiwania tych, którzy się nie zgłosili. Przyprowadzono nawet jedną kobietę zupełnie niewiedzącą, z jakiego jest baraku. W tym czasie męska część obozu już wyruszała do pracy.
Wkrótce i więźniarki mogły udać się w stronę bram. Za nimi czekali już Niemcy z psami – to ich rolą było prowadzenie kolumn. Niewielka grupa może pozostać wewnątrz obozu, jej zadaniem będzie sprzątanie głównej ulicy. Odpowiedzialna była za nią Monika Galicyna – jedyna wówczas Polka spełniająca rolę anwajzerki (kierującej pracą). Często pozwalała najbardziej schorowanym kobietom zostać pod swoją opieką i nie goniła ich do pracy, chyba że zmuszały do tego okoliczności. Jednak wkrótce została zastąpiona „energiczną prostytutką krakowską”, która postępowała inaczej.
Kolumna zmierzająca do pracy poza obozem musi maszerować energicznie (inaczej spadają na nią razy SS-manów). Kobiety przyglądają się ciepło odzianym Niemcom, którzy dodatkowo rozgrzewają się w ten chłodny październikowy poranek.
Więźniów dzielono na różne grupy, a każda z nich wyruszała do innej pracy. Zajęcie przy wagonikach miało kilka plusów – stało się na piasku, więc nie było błota; ładowanie kolejnych jednostek pozwalało w miarę skutecznie odmierzać czas. Jednak więzień nie mógł odejść z miejsca pracy, więc kiedy na stercie piasku zastała go nieraz nawałnica, musiał ją jakoś przetrwać (chociaż miał okazję „odpocząć”, gdyż dozorcy chowali się w budynkach).
Inna grupa montowała szyny w nowym obozie SS-manów. Noszenie szyn było ciężkim zajęciem, zdecydowanie przekraczającym fizyczne możliwości wygłodzonych kobiet. Gdy jedna Czeszka zaczęła krzyczeć, że już nie może, poszczuto ją psem. W tym samym czasie capo biła pierwszą z szeregu. Pokrwawiona Czeszka i okrutnie skatowana towarzyszka nie otrzymały nawet chwili na odpoczynek – musiały wrócić do pracy.
Trafienie do grupy drugiej (tej zajmującej się szynami) świadczyło o olbrzymim pechu. Na ten oddział kładziono największy nacisk – wszak to od niego zależało tempo wykończenia nowej kwatery SS. Kiedy pchane przez kobiety wagony wypadały z szyn (co działo się często), tylko dzięki pomocy towarzyszek wykonujących inne obowiązki udawało się przywrócić je na właściwą drogę. Wbrew pozorom, chociaż kobiety te wiele ryzykowały, chętnie pomagały wiedząc, czym mogłoby się skończyć nieporadzenie sobie z tym zajęciem przez wybrane do niego więźniarki.
Trzecia grupa – obiekt powszechnej zazdrości – pracuje w lesie, układając kostkę brukową (o ile różnorodne głazy i kamienie można tak nazwać). Majstrem jest Ślązak, który nie wymaga wiele od kobiet i nie bije. Gdzie prowadzi ta droga? Ciężarówki zmierzają nią do niewielkiego domku w lesie. Jest on szczelnie zamknięty i służy za komorę gazową. Dopiero wkrótce staną tutaj wielkie krematoria.
Jeśli ktoś pracował przy układaniu drogi, mógł czasem zobaczyć, jak mężczyźni rozpalali ogień w wielkim dole i spychali do niego ciała z wózków. Niekiedy wśród drzew pojawiał się gryzący dym.
Wszystkie Polki zbierały się na obiad na łączce pod lasem. By przynieść kotły (wówczas jeszcze hermetycznie zamykane, więc brukiew była gorąca), trzeba było przejść pół kilometra. Capo zawsze dowolnie wybierały ilość i „jakość” wysyłanych. Tego dnia padło na chorą i wyczerpaną kobietę. Jedna z więźniarek wzięła ją w obronę i poprosiła o zamianę. Capo stratowała cierpiącą i wdeptała w błoto, drugą kilkukrotnie uderzyła kijem w czaszkę, zwalając ją na ziemię.
Przerwa trwała godzinę. Jej połowę należało poświęcić na stanie w ogonku po zupę. Tego dnia padał jednak deszcz ze śniegiem. Warunki były bardzo trudne, więc pozwolono kobietom schować się pod dachem nowobudowanego baraku. Jednak zupa była już zimna. Więźniarki rozgrzewały się, masując sobie plecy.
Obok Polek swoje posiłki spożywały Żydówki z Belgii i Francji. Ich postawa naznaczona była rezygnacją. Polki mogły mieć nadzieję na przeżycie, je czekała zagłada. W baraku piętnastoletnia dziewczyna dostała ataku febry. Czuła, że umiera (powiadomiła matkę). Kiedy nie podniosła się, by wrócić do pracy, otrzymała kilka potężnych razów kijem. Później capo kazała ją wynieść na zewnątrz i zostawić na stercie ziemi. Przed końcem pracy już nie żyła.
Jeśli ktoś miał mocne nogi, mógł pracować w mieszanej ekipie polsko-żydowskiej, której zadaniem było noszenie desek z Oświęcimia do Birkenau. Wtedy mógł chodzić wzdłuż ukwieconej drogi, co stanowiło wielką odmianę.
Gdy kobiety powracały do baraku po skończonej pracy, musiały zręcznie przeskakiwać nad wywleczonymi trupami. Część ciał już siniała, część to wciąż były żywe osoby.
Kiedy zaczynał się apel wieczorny, słońce zachodziło. Po wykonaniu podliczeń i dokładnym przyjrzeniu się osadzonym (w wypadku niektórych udawało się stwierdzić, czy jeszcze nadają się do pracy) zebranie kończyło się. Rozlegały się wówczas odgłosy walki o życie – o kubek kawy, o ciepły kąt, o wygodniejsze miejsce.
Na ogrodzeniach rozpalały się światła, tworząc „mapę śmierci”. Nad całym ponurym krajobrazem unosił się dym z krematorium.
Rozdział drugi: To tylko grypa
Praca pochłaniała niemal cały czas osadzonych, jednak po powrocie kobiety często starały się zorganizować sobie dodatkowe jedzenie, kawałek mydła, menażkę z wodą – od tego mogło zależeć ich przetrwanie. Prawdziwie okrutny los dotykał chorych – „odpadali w biegu”.
To zasługą przymusowej pracy był fakt, iż niewielu więźniów cierpiało na różnorodne dolegliwości psychiczne. Praca pozwalała również przetrwać. Chorych rozkładano pod ścianami baraków. Działo się to niezależnie od warunków pogodowych. W wejściach do zadaszonych pomieszczeń lokowano wartę. Nikt nie mógł się przedrzeć. Zwycięzcy odchodzili do pracy, przegrani przytulali się do ścian.
Jeśli kobietę podejrzewano o chorobę zakaźną, uśmiercano ją zastrzykiem w baraku medycznym. Dlatego większość z więźniarek chciała uniknąć wizyty w ambulansie, gdyż było to „wyjście śmierci naprzeciw”.
W obozie pojawiały się różne choroby i dolegliwości. Nierzadki był widok chudych ciał, które przeraźliwie puchły – do tego stopnia, że twarze traciły rysy. To zawsze przynosiło śmierć. Panowały także czerwonka i choroba powodująca gwałtowne dreszcze (być może malaria). Pierwsza z nich często przynosiła okrutne konsekwencje – wyczerpanym więźniom zdawało się słabnąć nad dołem kloacznym, do którego wpadali. Jeśli nie mieli szczęścia, mogli tam skonać. Okrutne cierpienie przynosił świerzb – często powodując wielkie wrzody, cierpiący na niego nie mogli ustać spokojnie.
W czasie swego rodzaju przeglądu „pacjentek” pojawia się także kobieta w ciąży. Ona już wie – wkrótce wyda dziecko, lecz nigdy go nie zobaczy. Zabiorą je i najpewniej wyrzucą gdzieś za obóz.
Pojawia się także kobieta pogryziona przez psa. W tym czasie przyniesiono więźniarkę zupełnie wycieńczoną i wyniszczoną. Blokowa od razu kazała wypisać raport o śmierci. Nie odnaleziono jednak numeru, nikt jej nie znał. Ktoś pobiegł do baraku Polek (kobieta tam mieszkała – tyle udało się ustalić) i przyniósł numer, jednak nie istniała możliwość weryfikacji. W ten sposób często wysyłano fałszywe powiadomienia do najbliższych.
Krwawe żniwo zbierał tyfus. Przechodził go każdy – w obozie nie było możliwości dbania o higienę, nie wymieniano także sienników. Zimą 1941 r. wymarło ok. 30 000 jeńców radzieckich, dlatego chorobę nazywano „rosyjską gorączką”. Towarzyszyło jej okrutne pragnienie. Cierpiące często piły wodę z rowów ściekowych, co skutkowało czerwonką. Połączenie to gwarantowało rychłą śmierć.
Większość lekarek nie pomagała. Te, które próbowały, często nie miały warunków – wszak odróżnienie plam od siniaków, zadrapań i efektów pogryzień było niezwykle trudne w ciężkich warunkach (np. doktor Garlicka przyszła obejrzeć więźniarkę w baraku, lecz było zbyt ciemno).
Żydówkom nie przysługiwała opieka medyczna. One miały tylko barak mieszkalny i blok 25 (zwany blokiem zagłady). Kiedy wśród chorych przeprowadzano obserwację, te z tyfusem kierowano zazwyczaj na pewną śmierć, a te, u których zdiagnozowano „grypę”, słano do 24, gdzie ilość zgonów była niewiele mniejsza niż w 25.
W szpitalu (24) zawsze panowało przeludnienie. Doktor Garlicka przechodziła chwilowy kryzys. Przechodziła już tyfus, więc była przekonana, iż tym razem jest to grypa. Kilka tygodni później zostanie wyniesiona z baraku. Przyczyną zgonu będzie tyfus powrotny. Obok niej pomoc więźniom niosła doktor Kościuszko. Kobieta ta wiele robiła dla więźniów, zawsze miała też przydatne lekarstwa. Mimo podeszłego wieku, nieustannie gotowa była nieść pomoc. Jednak i ją któregoś dnia zabrała choroba.
Tyfus wiązał się z wielkim pragnieniem. Rankiem podawano ziółka (niby herbatę) – około 1/4 (w lepsze dni 1/3) kwaterki. Jednak chore mogły liczyć na pomoc – jedna z pracujących w kuchni – Hania Lewandowicz z Radomia – często przynosiła im picie, ryzykując własne życie. Przyniosła je nawet dzień przed swoim zgonem.
Cierpiące często dozowały sobie napoje (ledwie mocząc w nich usta). Nierzadko cierpiały też z powodu okrutnych snów. Zbawieniem okazywał się śnieg. Jeśli któraś mogła już chodzić, wychodziła i zagarniała nieco, przynosząc koleżankom.
Niektóre więźniarki wyruszały do kuchni, by tam napełnić miskę z węża założonego na kran. Kiedy jedną z nich dostrzegł SS-man, odkręcił wodę i z wielką radością lał po niej. Przymrozek był niewielki, ale kobieta po powrocie do baraku miała odzież skutą lodem. Narratorka przywołuje też postać Polki, która wpadła do dołu z nieczystościami. Poszła do ubikacji, by się obmyć, ale prędko zaczęła pić. Wkrótce miała czerwonkę i zapalenie płuc.
Sytuacja osadzonych, jeśli trafiły do bloku szpitalnego, była trudna. Często jednak rodziła się w nich olbrzymie pragnienie pożycia, pokonywały dolegliwości mimo tego, iż nikt nie otaczał ich opieką, nikt nie podawał medykamentów.
Był któryś dzień listopada. Narratorka intensywnie odczuwała dolegliwości choroby (warto zwrócić uwagę, że nie wypowiada się ona w pierwszej osobie, lecz dokładność jej opisów oraz odczuć pozwala zakładać, iż to właśnie ona). Patrząc przez szparę w dachu, udaje się jej dostrzec sopel. Chociaż miała olbrzymie problemy z poruszaniem się, znalazła na tyle sił, by poń sięgnąć.
Powracający do zdrowia zajmowali się głównie tępieniem wszy. Chociaż jest zimno i są słabi, odczucia te nie znaczą nic wobec znienawidzonych pasożytów. Na ich pozbywanie się często więźniarki poświęcały cały ranek. Przerywał im sygnał dostarczenia jedzenia. Po uporaniu się z pięcioma ziemniakami kobiety zakładały ubrania – tym razem czyste (była to wielka przyjemność). Jednak wszy nie spały – po kilku godzinach części garderoby znowu były nimi usiane.
Wieczorami więźniarki otrzymywały niewielkie porcje chleba. Jednak te chore na tyfus nie mogły go jeść. Później nadpleśniałe i nadgnite kromki wyrzucano. Nie przeszkadzało to jednak mężczyznom, którzy często wykonywali w okolicy różne prace. To właśnie oni zbierali co lepsze kąski i jedli.
Do obozu nie można było jeszcze przysyłać paczek. Niektórzy więźniowie dostawali listy, a jeszcze mniejsza ich liczba znajdowała w nich bony na czterdzieści marek. Za tę kwotę w kantynie można było kupić m.in. papier, ołówki, znaczki, niemieckie samouczki, wodę mineralną, sok, sałatkę jarzynową.
Jeśli ktoś nie otrzymywał marek, papier na listy mógł zdobyć tylko za chleb. Dzień odpisywania był bardzo ważnym wydarzeniem, każdy pragnął mieć możliwość wysłania wiadomości rodzinie. Nawet najsłabsze więźniarki podnosiły się z łóżek i resztkami sił kreśliły kolejne słowa. Pisały, że mają dobrą pracę, że dobrze się czują.
Danuta Terlikowska została osadzona z powodów politycznych. Gdy kobieta dotkliwie przechodziła tyfus, wezwano ją do bloku politycznego. Wszyscy wiedzieli, iż nie wróci, ona jednak nie panikowała i nie protestowała.
Wielkie zagrożenie dla więźniów stanowiły także szczury. Nie tylko pożerały one zwłoki, ale często atakowały konających, zostawiając na ich ciałach wielkie rany.
Osadzeni chętnie nasłuchiwali wiadomości ze świata. Najbardziej ulubionym przez nich sygnałem była syrena alarmowa, która oznaczała nalot. Dzięki temu mieli świadomość, iż wojna trwa. Pewnego dnia ze szpitalnego baraku wychyliła się czarna postać. Wspiąwszy się na dach (przez okno) zaczęła krzyczeć: „Ameryka! Ratuj dzieci! Amerykanie! Ratujcie dzieci!”. Później sygnał odwołał zagrożenie przeciwlotnicze. Dopiero wtedy w baraku szpitalnym kobiety zaczęły mówić, że Ameryka nigdy nie dowie się prawdy, a nawet jeśli się dowie, to i tak nie uwierzy.
Kiedy osadzona szła do szpitala, traciła bezpowrotnie swoje miejsce w obozie. Po opuszczeniu go musiała wszystko układać jeszcze raz. Polki z bloku nr 1 przeniesione zostały do bloku siódmego, jednak olbrzymia ilość kobiet nigdy nie opuszczała baraku 24 o własnych siłach. W charakterystycznym kondukcie wynosiły je Żydówki, a późniejszą opcją była jedynie śmierć.
Rozdział trzeci: Pierwsze wielkie odwszenie
Do obozu trafiali więźniowie o różnym bagażu doświadczeń. Dotyczy to także ich przewinień – obok chłopców gwiżdżących hymny narodowe znajdowali się często niebezpieczni kryminaliści. Chociaż obóz prędko uniformizował ich zewnętrznie, niektórzy nadal realizowali swój wcześniejszy proceder (głównie złodzieje – oni porozumiewali się niezrozumiałymi znakami). Pewnego dnia uwagę narratorki zwrócono na niebieską plamkę mieszczącą się na policzku jednej z osadzonych. Okazało się, iż był to znak, po którym poznawali się złodzieje.
To właśnie dawni kryminaliści tworzyli w obozie grupę uprzywilejowaną i wśród ludzi poganianych stali się poganiaczami. Podobnie jak Niemcy, tak i oni nie dostrzegali różnicy między kradzieżą a „zorganizowaniem”. Zorganizowanie było takim zawłaszczeniem jakiegoś dobra, by nikt na tym nie ucierpiał (np. wyciągnięcie z magazynu powoli pleśniejącego chleba – i tak przeznaczonego do wyrzucenia). Jednak dawni kryminaliści postrzegali to zupełnie inaczej. Po pewnym czasie SS-mani nie musieli specjalnie angażować się w życie obozu – bezwzględną brutalnością wykazywali się niektórzy więźniowie.
Jedną z najwierniejszych pomocnic SS-manów była Maria Imiola. Aresztowano ją przed wojną za napaść z bronią w ręku. Teraz siała terror wśród więźniarek, bezwzględnie wymierzając sprawiedliwość swoim kijem.
Funkcyjni wyrządzili więźniom niemal tyle zła, co sami Niemcy. Nosili oni na ramionach opaski – żółtą, czerwoną lub czarną – zależnie od funkcji. Wielokrotnie uczestniczyli w spotkaniach z SS-manami, dowiadując się kolejnych planów. Zwykłe więźniarki zazwyczaj nie otrzymywały od nich informacji, lecz czasem rozpowiadały je służące (np. posłanniczki itp.). Źródłem plotek, domysłów i ostoją życia towarzyskiego był klozet.
Przed odwszeniem wszystkie kobiety „pozbywały się” dóbr, jakie udało im się przemycić do obozu lub po prostu zachować. Najczęściej zakopywano je w ziemi, chowano za deskami itp. Gdyby Niemcy to zobaczyli, konsekwencje mogłyby być poważne.
Pierwsze odwszenie było wielką niewiadomą. Ludzie wiedzieli tylko, że będą długo stać. Dlatego też kobiety zabrały ze sobą miski, chleb i kiełbasę (uprzedniego dnia wydano każdemu trochę kiełbasy). Gdy przyszedł lekarz Kónig, powytrącał im wszystko z rąk. Odwszenie miało odbyć się w męskiej części obozu. Leżące na ziemi i toczące się w stronę rowu przedmioty i jedzenie sprawnie zbierały Cyganki.
Rozpoczęto przeglądanie baraków (robiły to czarne opaski). W międzyczasie nadjechała zupa – było jeszcze wcześnie, a więźniowie nie mieli kubków ani misek, lecz nikt się tym nie przejmował. Ważne, że kuchnia wydała odpowiednią ilość pożywienia. Czy ludzie zjedli – to nieistotne.
Był szósty dzień grudnia. Do zmierzchu odwszono jedynie część kobiet – przez długi czas stały one w części męskiej, by nie stykać się z nieoczyszczonymi więźniarkami. Wieczorem podjęto jednak decyzję o powrocie kobiet do swojej części. Podzielono je na dwie grupy i tak zostawiono. Rankiem znowu nie mogły nic zjeść (wciąż nie miały misek, kubków, łyżek), w takiej samej sytuacji znajdowały się odwszone. Nie może więc dziwić fakt, że wiele z nich padało na podłogę i nie mogło się podnieść.
Kolejnego dnia, przed kontynuacją procesu, kobiety skierowano do baraku zajmowanego przez Niemki i Ober-capo. Tam posiliły się i przyjrzały lepszym warunkom życia (barak był drewniany, miał jednak sufit i wyłożoną cegłą podłogę).
Tego dnia cały proces przebiegał szybciej. Kobiety do baraku wchodziły nago, musiały mieć luźno ułożone ręce i dłonie. Kiedy jedna z funkcjonariuszek dostrzegła zaciśniętą pięść, na rękę spadł silny cios. Wypadł z niej medalik ze świętą Teresą, a któryś z Niemców kopnął go w kratkę ściekową.
Najpierw kobiety szły pod prysznic, z którego woda buchała z wielką siłą. Później drogę zastępowali im mężczyźni rozpylający śmierdzącą ciecz. Na ubrania trzeba było czekać godzinę. Gdy w końcu dotarły, okazało się, iż należały do Niemek (te najpewniej dostały nowe). Kobiety skwapliwie odziewały się w brudną i przepoconą odzież – było niezwykle zimno. Dwie sztuki bielizny, pasiasty kaftan i pasiasta suknia, do tego dwie pończochy – często różne i podarte – oraz chustka na głowę.
Kiedy tylko człowiekowi udało się trochę rozgrzać, ze szwów niedokładnie gazowanej bielizny wychodziły wszy. Nie wolno było o tym mówić – groziło to dotkliwym ciosem.
Wieczorem przywieziono koce – także z nich nie wyeliminowano do końca pasożytów. Póki było jasno, niektóre kobiety wyciągały insekty, lecz te, które wróciły w absolutnej ciemności, nie mogły tego zrobić. Odwszenie było wielką fikcją. Jednak stało się też ćos realnego – zniknęły skrupulatnie schowane dobra.
Całe odwszenie żeńskiej części baraku trwało dwa tygodnie. Później zaczęto je w szpitalu. Tam ustawiono wannę, w której po kolei myły się kobiety. Jeśli jakaś nie chciała wejść, zmuszano ją do tego siłą. Później przykrywały się one kocami i ruszały ku przeznaczonemu do odwszawiania barakowi.
Od tego czasu Niemcy obiecali przeprowadzać ten proces co 4 tygodnie. Stał się on okrutną plagą – szczególnie zimą, gdy wielu więźniów zapadało z tego powodu na ciężkie choroby.
Rozdział czwarty: Szef Efinger ma humor
W obozie znajdowały się zamknięte baraki. Przechowywano w nich odzież przywiezionych. Codziennie ruszały tam ekipy, których praca polegała na przeglądaniu ubrań. Każdego dnia oddziały udawały się do „Kanady”, by znosić stamtąd kolejne części garderoby.
Szefem „Kommando” pracującego przy dezynfekowaniu strojów był SS-man – Efinger. Do swojej brygady wybierał różne więźniarki, a dla nich praca w tym „Kommandzie” była wyjątkowym przywilejem. Efingerki najchętniej wstawały rano i szły wykonywać swoje obowiązki. Czasem udawało im się wynieść z baraków trochę strojów. Często pomagały także dawnym towarzyszkom, dając im ubrania. Wszystko to musiało odbyć się przed apelem, bo właśnie wtedy efingerki nosiły odzież go gazowania. W czasie zebrania wszystko musiało być już gotowe. Jednak one nie chodziły na apele, gdyż oczekiwały pod barakiem. Podobnie było z kucharkami, które liczono przy garnkach, w ten sam sposób oceniano liczebność kobiet obierających ziemniaki.
Efingerki często sabotowały pracę. Zdarzało im się rzucać zagazowane pinkle (zwoje ubrań) na stertę jeszcze nieoczyszczonych. Niszczyły także futra (te wysyłano na front). Kobiety te pracowały również przy znoszeniu garderoby nowoprzybyłych. Wtedy często udawało im się przemycić złoto, które trafiało do więźniów (zgodnie z regulaminem powinno znaleźć się u Efingera).
Dowódca oddziału przejrzał jednak sposoby organizacji stosowane przez więźniarki. Zazwyczaj kontrolował ich pracę, skrupulatnie wypatrując jakiegoś błysku. Sam kosztowności składował w swoich skrzyniach i walizach, które mieściły się w jednym z baraków. Podwładne znały to miejsce i w wypadku kontroli skrzętnie je ukrywały. Efinger to doceniał i potrafił się odwdzięczyć. Nigdy nie stosował ciężkich kar, nie pisał donosów. Wywalczył dla swoich pracownic przywilej kąpieli co sześć dni, zdobywał nawet świeżą bieliznę.
Efinger, rozłożywszy uprzednio czujki, nierzadko kazał kobietom śpiewać po polsku. Patrzył wówczas na zdjęcie żony.
Każdy, kto zadarł z pracownicami Efingera, zadarł także z nim. Dlatego nikt nie ważył się ich bić, wszędzie je wpuszczano. Wyróżniały się wielką czystością i zdrowiem. Sam dowódca stosował czasem karę za organizację, ale – jak podkreśla narratorka – wydawać się mogło, iż robił to jako napomnienie za nieudolność tych działań. Kazał kobietom skakać po rurach rozmieszczonych obok baraku, co robiły niczym żaby. Miał jeszcze jedną obsesję – gdy Inga skończyła już przeszukiwanie, przyglądał się garderobie więźniarek, oceniając jej staranność (buty musiały błyszczeć itp.). Trzeba zaznaczyć, iż efingerki po skończonej pracy wracały do obozowych uniformów.
Któregoś dnia Indze udało się zdobyć jedzenie zupełnie niedostępne dla więźniarek – pachnącą pieczeń i inne przysmaki. Wtedy rozstawiała kobiety pod barakiem, by czuwały, dopóki nie zje. Często kazała im też śpiewać. Była akurat Wigilia, gdy Inga stwierdziła, iż ktoś ukradł jej margarynę. Capo zaczęła krzyczeć i wpadała w coraz większy szał. Zarządziła w końcu rewizję. Kiedy kończyła przeszukanie, do baraku wszedł młody mężczyzna z czapką na bakier (oznaka dbałości o wygląd). Być może przyniósł „gryps” do którejś z więźniarek lub chciał taki „gryps” zabrać. Może dostarczył jakieś lekarstwa. Po krótkiej rozmowie z Ingą powiedział, że odda jej brakującą margarynę. Wkrótce wrócił i rzucił na stół 2 kostki. Była akurat Wigilia, a on uratował kobiety przed niewątpliwym cierpieniem.
Później rozpoczęło się gotowanie, każda z kobiet wyciągnęła jakąś porcję zorganizowanej żywności. Inga chodziła między nimi i namiętnie próbowała potraw. Nagle do pomieszczenia weszli Efinger oraz Fraulein Drechsler – jeden z postrachów lagru. Jednak nie zareagowała ona na zachowanie więźniarek, gdyż uspokoił ją mężczyzna mówiąc, iż przygotowują one zupę obozową.
Któregoś dnia Polki przeniesiono do baraku nr 15. Straciły wszystkie sienniki i cenne rzeczy. Miejsce ich pobytu zajmowały dotychczas Żydówki. Dawną siódemkę zajęły z kolei Niemki.
Po jednym z urlopów Efinger wrócił zmieniony. Nie odkładał drogocennych kosztowności, przeznaczając wszystko na alkohol. Okazało się, iż jego żona zginęła w bombardowaniu. Od tego czasu SS-man stał się „dziwny”. Jednego dnia polował na szczury, innego skazał jedną z dziewczyn na śmierć i strzelił w powietrze. Któregoś dnia upił się tak, jak jeszcze nigdy mu się nie zdarzyło. Poszedł spać do komory gazowej i przez długi czas go szukano. Później doszło do jego konfrontacji z innymi zwierzchnikami obozu. Zaczął wykrzykiwać różnego rodzaju hasła obrażające Rzeszę i Hitlera. Efingera wzięto za barki i wrzucono na ciężarówkę wywożącą brudne ubrania. Wkrótce pojawił się jeszcze raz, by zabrać schowanego schnapsa. Jak sam powiedział – mógł okazać się przydatny w bunkrze.
Jego dalsze losy pozostają tajemnicą, lecz w 1945 r. narratorka usłyszała od więźniów warsztatów w Bunie, że pracował z nimi człowiek o nazwisku Efinger.
Po pewnym czasie od tych wydarzeń komora uległa spaleniu, a efingerki oskarżono o sabotaż i wysłano do prac poza obóz.
Apel wigilijny był niezwykle bolesnym wydarzeniem. Przypominał o świętach spędzanych poza obozem, skłaniał do refleksji nad dalszym losem. W oddali widać były góry – tak bardzo emanujące bezpieczeństwem. Znajdowały jakieś 30 kilometrów od Birkenau.
Więźniarki miały tylko jedno pragnienie – wejść już do baraku, zjeść 2 kromki chleba i zapomnieć o wszystkim.
Część druga
ROK 1943
Rozdział pierwszy: Kommando 117
Ostatnie dni 1942 r. przyniosły znaczne pogorszenie się sytuacji kobiet. Od teraz do pracy na zewnątrz musiała każdego dnia wychodzić ściśle określona liczba (nie było już możliwe chowanie się po obozie). Na rewirze zostawiano głównie te, które cierpiały z powodu gorączki. Wiele chorych także wyruszało do pracy, ponieważ liczby były bezlitosne. Jeśli odważyły się na ucieczkę, zazwyczaj dopędzały je Niemki, silnymi razami powalając na ziemię.
Harmense to ferma hodowlana, którą prowadziły kobiety. Warunki życia były tam znacznie lepsze niż w obozie. Kommando 117 codziennie przechodziło tamtędy, wymieniając informacje.
Pod samym lasem mieściły się baraki nazywające się S.K. (Straffkommando – karny oddział). Obok rozlokowane były domki, w których żyły kobiety. Było tam jeszcze gorzej niż w Brzezince lub Oświęcimiu.
Kommando 117 pracowało pod lasem. Jego robota polegała na kopaniu rowów. Na Budach dni upływały powoli. Można było uprzyjemniać je sobie spożywaniem zawartości przysłanych paczek. Od pewnego czasu znowu można było je otrzymywać. Ich branie do pracy było niedozwolone, lecz więźniarki znajdowały na to sposoby (np. dzieląc je na mniejsze części i rozdając towarzyszkom). Coraz więcej osób otrzymywało także bony, a w kantynie sprzedawano doskonałą zupę. Wszyscy czekali też na wiosnę.
Na początku lutego udało się uciec Marii Biedzie. Wyszło to na jaw podczas specjalnie zorganizowanego apelu. Był to akurat piątek – dzień targowy. Toteż łatwo było ukryć się w tłumie. Od tego czasu zaczęto więźniarkom tatuować numery.
W następny piątek znowu stwierdzono ucieczkę. Sytuacja powtórzyły się tydzień później, lecz tym razem kobietę złapano. Po całym dniu pracy Kommando 117 niosło ze sobą nosze, na których leżały zakrwawione zwłoki.
Więźniarki, organizując się w zwarte grupy, często uciekały, by nie pracować w Kommandzie 117. Przebiegały przez obóz i dołączały do innych grup. Kommando 117 naznaczone było śmiercią. Na Budy trzeba było iść maszerować nawet 8 kilometrów. Pracy nie brakowało i była ciężka. Wiele kobiet wracało do lagru na noszach.
Wskutek ucieczek znacznie zaostrzono rygor (nawet trzymanie się na uboczu mogło zostać potraktowane jako ucieczka). Cięższa stała się także praca. W dodatku Niemcy nakłaniali więźniarki do donoszenia. Te rzeczywiście to robiły, a później SS-mani zbierali krwawe żniwo. Jednak zawsze istniała możliwość „wywinięcia się” – wystarczyło obnażyć plany innych kobiet, a dopełnieniem wszystkiego było własnoręczne zamordowanie towarzyszki, np. łopatą. Takie przypadki zdarzały się całkiem często.
Jeśli nie udawało się powstrzymać kobiet okrutnymi karami, złowrogą siłę skupiano na ich bliskich. Któregoś dnia na swojej drodze Kommando 117 spostrzegło starą kobietę. Miała ona na piersi powieszony napis: „Syn tej kobiety uciekł z obozu koncentracyjnego Oświęcim i matka jego została aresztowana wraz z całą rodziną w zamian za zbiega”. Fakt ten poskutkował znacznie mocniej niż najbardziej bezlitosne morderstwa. Dowodem może być sytuacja, w której jedna z kobiet, zasnąwszy i nie usłyszawszy oznajmiającego powrót gwizdka, biegła za kolumnami, by dopędzić je przed obozem. Inaczej wkrótce znalazłaby się tam jej rodzina.
Rozdział drugi: Niedziela
Codziennie z obozu wychodziła ta sama ilość osób, lecz każdego dnia były to inne numery. Wielu więźniów nie było w stanie podołać trudom, wielu mordowano z różnych powodów.
Transporty przywożone wiosną były niemal totalnie przetrzebione już latem. Jednak w gruncie rzeczy nawet Niemcy nie wiedzieli, ilu więźniów przebywa w obozie. Jesienią 1942 r. przeprowadzono apel generalny – zgrupowano wszystkie więźniarki na zewnątrz i liczono całą niedzielę. Gdy powróciły, były wyczerpane, kilkunastu nie udało się przeżyć.
Kolejny apel generalny planowano właśnie wiosną. Kobiety ustawiono chronologicznie – w kolejności przybycia do obozu. Odezwały się dawne wspomnienia. Wkrótce otworzono bramę i kazano kobietom wychodzić pojedynczo na zewnątrz. Wtedy pokazywały one swoje numery. Następnie należało opuścić to miejsce i stanąć na łące otoczonej przez SS-manów z psami. Rozpoczynało się długie czekanie.
Kiedy już ogłoszono koniec apelu, kobiety musiały przebiec obok najważniejszych funkcjonariuszy. Te, które nie mogły tego zrobić, siłą odciągano na bok i wysyłano do baraku 25.
Rozdział trzeci: Es kommt hoher Besuch (Przybywa ważna wizyta)
Panie Taube i Drechsler trzymały obóz żelazną ręką. Wiosną 1943 r. wydano zarządzenie zabraniające więźniom noszenia misek. Każdego ranka rzucano je na ziemię (jeśli ktoś odważył się podjąć próbę zabrania jej ze sobą). Później wywożono na taczce (służącej do transportowania odchodów) i rzucano w klozecie. Znające te koleje losu kobiety same organizowały sobie nowe naczynia (np. z transportów), lecz gdy przybywali nowi więźniowie często funkcyjni byle jak obmywali te miski i dawali im. Warunki higieniczne były więc fatalne.
Wiosną 1943 r. w Birkenau panowało przeludnienie. Przywożono olbrzymie grupy więźniów, a te w wielkim tempie wymierały. Jednak i tak był nadmiar, który starano się likwidować poprzez częste selekcje.
Kiedy do obozu przyjeżdżał Himmler, wywózki, egzekucje i okrutne kary były potęgowane – „Birkenau odżywało”. Czasem pojawiały się również komisje – wtedy w obozie panowało ożywienie połączone z wieloma pracami.
Któregoś dnia mężczyźni rozpoczęli remont ubikacji. Władze zarządziły wielkie sprzątanie, a z każdego baraku wybrano najdorodniejsze kobiety i zwolniono je od pracy, pozwalając na kąpiele i dodatkowe racje żywnościowe.
W końcu nadjechała komisja. Tego dnia większość wyszła za mury, by pracować. Chore i wyniszczone kobiety wyrzucono, a tym siedzącym w barakach zabroniono się wychylać pod groźbą wielkich kar. Najpierw zwiedzającym pokazano Oświęcim – wówczas prawdziwą część reprezentacyjną obozu (echa 1941 już ucichły). Dopiero później zaprowadzono ich do Brzezinki, a sprytnie odegrana „komedia” odniosła sukces.
Gdy wizytacja była już daleko, do obozu wróciły wychudzone postaci i wszystko zaczęło poruszać się dawnym rytmem.
Rozdział czwarty: Na wolność
Wiosna 1943 r. była czasem optymizmu. Wciąż licznie przybywali nowi więźniowie, lecz głosili oni rychły koniec wojny i pełni byli nadziei, że go doczekają. Powstawały nowe grupy pracownicze, do których dołączać mogły Polki, np. ogrodnicze, zielarskie, aptekarskie.
Interesującym oddziałem była grupa zbieraczek pokrzyw. Powołano do niej kobiety wykształcone i mające praktyki w laboratoriach. Codziennie wychodziły one pod eskortą SS-manek i zbierały rośliny. Najwięcej odnajdywały pod opuszczonymi polskimi domami.
Wiosna 1943 r. była także czasem niezwykle licznych transportów Greków. Pochodzące stamtąd kobiety przywiozły wiele pasożytów i chorób, lecz dobrze radziły sobie w obozowej rzeczywistości.
Przeludnienie było olbrzymie – na jednej pryczy spało po 10 osób. Władze starały się to uporządkować, przeprowadzając kolejne wybiórki, jednak nie przynosiły one wymiernych efektów.
Któregoś dnia grupa więźniarek wróciła, informując z radością o wolnych robotach. Wkrótce ich słowa potwierdziła sekretarka. Później okazało się, że wybrane zostały wysłane do Babic. Niebawem otwarto kolejną filię – znajdującą się w miejscowości Rajsko. Zajmowano się tam hodowlą roślin, więc z Birkenau wyjechały przede wszystkim osoby wykształcone. W tym czasie wykończono także budynki w Budach. Obóz zdecydowanie się rozrastał. Przychodziły też kolejne transporty.
W któryś ze słonecznych dni przeprowadzono generalne odwszenie. Było ono szczególnie intensywne, gdyż niektóre z kobiet funkcyjnych zapadły na tyfus. Niektórym kobietom udawało się uniknąć odwszenia, sprytnie zmieniając grupy.
Jedna z więźniarek – Łódka – spróbowała ucieczki (w Babicach). Kiedy wszystkim wydawało się, że próba zakończyła się powodzeniem, została wprowadzona do obozu. Po pokazowym apelu i porażeniu jej prądem skierowano Łódkę na rewir, gdzie leżała pod opieką lekarską. Była też przesłuchiwana. Ostatecznie wysłano ją do baraku politycznego, skąd już nie wróciła.
Wkrótce zaczęto budować nowe baraki, w których kwarantannę miały przechodzić więźniarki wypuszczane na wolność. Wśród nich dominowały Niemki i Jugosłowianki, chociaż zdarzały się też Polki. Trafiające tam kobiety nie pracowały. Tylko część z nich wyjechała, a była wśród nich nauczycielka ze Śląska – Zofia Gromska. Trafiła do Katowic, gdzie więziona była przed obozem. Tam odbył się proces, w wyniku którego została uniewinniona. Nie zgodzili się na to SS-mani i kobieta wróciła do Birkenau, otrzymując swój stary numer.
W możliwość legalnego opuszczenia obozu wierzyły tylko nowoprzybyłe. To właśnie im mówiono, że będą zesłane na 6 tygodni.
Rozdział piąty: S.K.
Budy były wioską zagarniętą na użytek obozu. Zsyłano tam kobiety aresztowane za różne przewinienia, a ich praca w tym miejscu trwała do końca terminu zsyłki. Wracające stamtąd kobiety nie chciały mówić o tym miejscu. Było zbyt okropne.
Wiosną 1943 r. Strafkommando przeniesiono do Birkenau. Nawet najdrobniejsze przewinienie powodowało, iż więźniarki trafiały do specjalnego baraku. W bloku dwudziestym piątym osadzano nawet za rzeczy nieszkodliwe, np. za pisanie listów.
W obozie panował coraz większy głód. Od kiedy pozwolono na odbieranie paczek, zmniejszono racje żywnościowe. Ludzie wykazywali się przedsiębiorczością, a nocami często gotowali. Jeśli kogoś udało się złapać, groziło mu za to dwa lata S.K.
Wiosną 1943 r. najcenniejszy był chleb – łatwy do noszenia i zapychający. Było nań wielkie zapotrzebowanie, lecz mało kto chciał sprzedawać. Źródłem dostaw był wewnętrzny punkt zaopatrzeniowy. Któregoś dnia osiem kobiet wywoziło z niego wózek pełen bochenków. Jeden z przechodzących mężczyzn sięgnął po chleb. Przez okno zobaczyła to Aufsherin Milan. Od następnego dnia kobiety miały ruszyć do pracy na zewnątrz. Na ich miejsce przyszły nowe – nieznające jeszcze obozu i panicznie bojące się funkcyjnych. Możliwości zdobycia chleba zostały mocno ograniczone. Trzeba było handlować, a żeby handlować, trzeba było mieć czym.
Swobodne wieczory kobiety spędzały różnorodnie. Największą popularnością cieszyła się spalona komora gazowa, w której urządzono łazienkę. Niektóre chodziły z kolei pod ogrodzenie, by podziwiać piękne i ozdobione kwiatami łąki.
Wolnych wieczorów nie miały kobiety z S.K. Po skończonej pracy (często wyczerpującej) zamykano je w baraku. Tam spędzały cały swój czas, nie mogąc uczestniczyć w obozowej namiastce życia.
Tej wiosny bardzo mocno padało. Długotrwałe deszcze skutecznie utrudniały prace, więc więźniarki długo siedziały w barakach.
Między pracującymi w S.K. a kobietami zajmującymi się rozkładaniem chleba w magazynie panowało porozumienie. Te drugie nie miały serca odmawiać wychudzonym kobietom pomocy i ryzykowały dla nich swoje życie (np. wyrzucały przez okno ułomki chleba lub wkładały porcje w kombinezony, które przejęły po ekipie Efingera).
Któregoś dnia okazało się, iż w magazynie brakuje 2000 kg chleba. Zarządcy postanowili coś z tym zrobić, lecz wiedzieli, że karę poniosą także oni. Dlatego wznowili obliczenia. Od tego czasu kobiety organizowały się coraz śmielej, zgrabnie poruszając się między poszczególnymi rubrykami ksiąg. SS-mani pili tak dużo, że bałagan w dokumentacji był czymś normalnym.
W czasie jednego organizowania Aufsherin Milan nakryła jedną z kobiet pracujących w magazynie. Ta nie chciała niczego przed nią odkryć, więc została wyprowadzona za bramę do dalszych przesłuchań. Głód zawsze prowadził do najcięższych kar, ale nie istniała możliwość, by go zagłuszyć.
Pracujące w S.K. były jak rośliny tęskniące za słońcem. Szczelnie zamknięte w barakach cierpiały na heliotropię. Ich dola była naprawdę trudna.
Rozdział szósty: Nowy lager
Więźniowie nie wiedzieli, kto za tym stał, lecz rzeczywiście był ktoś, kto zmuszał Niemców do liczenia się z jakimiś zasadami. Dla powracających z pracy otwarte były łaźnie, kobietom pozwolono zdejmować chustki i, co najważniejsze, nadal przychodziły paczki. W dodatku wkrótce miała zostać otwarta nowa część obozu, która zlikwidowałaby problem przeludnienia.
Wkrótce kobiety przeniosły się do części dawniej zajmowanej przez mężczyzn. Była ona odbiciem ich odcinka, który od teraz nazywał się A.
W męskich obozach stosowano bardzo wymyślne metody karania. Jedną z nich był stehbunker – podłoga miała metr kwadratowy, na środku znajdował kubeł, a wokół niego ustawiano czterech mężczyzn. Następnego dnia pracowali, a capo bezlitośnie zaganiał ich do roboty. Wieczorem znowu czekał na nich stehbunker. W czasie apelów wykonywano często karę chłosty na kozłach. Najmniejsza ilość razów wynosiła 25, lecz zazwyczaj dawano 75 lub całe 100. To wystarczyło, by zabić człowieka – kij obijał nerki i płuca.
Do obozu wciąż przybywały nowe transporty. Ludzie patrzyli na przybywających z litością – sami pamiętali najcięższe chwile w obozie, swoje pierwsze dni. Przez cały czas pracowała sauna – barak dezynfekcyjny.
Głód wyniszczał ludzi. Niektórzy upadali pod ciężarem cierpienia, stając się ludźmi-cieniami. Poruszali się bezszelestnie, poszukując czegoś do jedzenia. Gdy ktoś wcisnął im kawałek chleba w rękę, dziwili się i odczuwali olbrzymią radość.
W jednym z okien czuwała kobieta. Kiedyś mieszkała na wsi i cieszyła się doskonałym zdrowiem. Tyfus nie uczynił w jej organizmie wielkich szkód. Gdy wróciła ze szpitala, stanęła wśród obcych. To przez nią apel się nie zgadzał. Dostała 100 kijów. Nieprzytomną przeniesiono ją do szpitala, gdzie bredziła i gorączkowała. Teraz siedziała w oknie i krzyczała „Nie!”. Nikt jej nie odpowiadał.
„Szczęśliwi ci, którym obłęd pozwala głośno krzyknąć to, co przepełnia ich umysł, szczęśliwi ci, którzy mogą uzewnętrznić swoje >>nie<<”.
Rozdział siódmy: Alegri ze słonecznej Grecji
Do pracy wychodzono boso. Nieopodal Harmense znajdowały się obfite w ryby stawy. Niektóre z nich nie były jeszcze zalane, a kobiety tworzyły tam groblę. Deszcze ciągle ją uszkadzały, a przebudowy trwały niemal w nieskończoność.
Niektóre z pracownic musiały zbierać tatarak, jednak na bagniskach było to bardzo ryzykowne – nic więc dziwnego, że się bały. Szef był zniecierpliwiony. Wtedy przed szereg wyszła młoda Vorarbeiterin, która wyróżniała się tym, iż nigdy nie biła. Weszła do wody i zaczęła wołać inne kobiety. Te, nie chcąc jej utracić, gdyż była także wyrozumiałą towarzyszką, podążyły za nią. Udało się wydobyć tatarak. Wrzody na nogach Vorarbeiterin pękły, lecz wszystko skończyło się dobrze – nikt nie został pobity.
Jedną z postaci najbardziej zapadających w pamięci była Alegri ze słonecznej Grecji. Miała ona piętnaście lat i nie znała żadnego języka, toteż porozumiewała się jedynie z Greczynkami. Śpiewała wspaniałe pieśni wyrażające tęsknotę za domem i wielkie cierpienie. Wszyscy słuchali ich niemal ze łzami w oczach.
Kobiety pracujące na stawach Fischerei w lecie nie żyły już jesienią. Wraz z nimi odeszła Alegri. Teraz pozostał tylko szum trzcin.
Rozdział ósmy: Pole walki
Mijały kolejne dni i przybywały następne transporty. Los więźniarek nieco się poprawił, do czego wydatnie przyczyniło się otwarcie nowego baraku. Poprawiła się także higiena – pojawiła się woda, więc kobiety jakoś sobie radziły. Prać nadal nie było można, a Stenia Starostka – Lageralteste z Tarnowa – kopniakami wylewała wodę i rzucała ciężkie obelgi.
Intensywne transporty poprawiały sytuację kobiet. Wielu funkcyjnych robiło biznes na przywożonych rzeczach, zaniedbując przez to obóz. Więźniarkom łatwiej było uchronić się przed pracą, a nawet coś zorganizować.
Funkcję capo kąpieliska pełniła Puffmutti Musskeller – najbardziej rozpanoszona istota wśród więźniów. Oberaufseherin Mandel wyróżniała ją jako rodaczkę pochodzącą z tego samego miasta. Musskeller była olbrzymią i agresywną kobietą. Często wymierzała bolesne i upokarzające ciosy. Biła bez powodu, a szczególnie intensywnie wtedy, gdy obserwowali ją SS-mani. Jej kąpielisko wciąż było zamknięte, możliwość korzystania istniała tylko w czasie odwszenia. Nie było w obozie osoby, której nie mogłaby przekupić (miała spory dostęp do dóbr od nowoprzybyłych). Lecz pewnego razu miarka się przebrała.
Któregoś dnia więźniarki zobaczyły ją, jak klęczała przy bramie, oczekując kary. Zaczęła prosić Taubego, z którym kiedyś nękała osadzonych, o pomoc, lecz ten przegonił ją, zadając kolejne ciosy butami. Następnego dnia Musskeller ruszyła do pracy wraz z S.K.
Znowu zaszły niespodziewane wypadki. Pewnego dnia wszystkie Niemki zwolniono ze stanowisk i przemieszczono do S.K. Stamtąd wyszły Polki i miały dowolność w dobieraniu współpracownic na stanowiskach, które obejmowały. Były to głównie polityczne. Chociaż sytuacja nie zmieniła się radykalnie (takie prawa obozu), i tak było nieco lepiej.
W lipcu przybył wielki transport Polek z Pawiaka. Kobiety dziwiły się, mówiąc, iż gorzej wyobrażały sobie obóz. Stare więźniarki przestrzegały je przed zmiennością sytuacji w tym miejscu.
Wielu osadzonym umożliwiano pracę w obozie. Jednym z takich zajęć było łatanie i cerowanie koców przywożonych z odwszenia. Praca była nużąca, lecz istniała możliwość wymknięcia się w celu przemycia twarzy. Walentyna Aleksandrowicz-Kielanowska – aktorka teatru wileńskiego – była najlepsza w pozorowaniu zaangażowania. Przy tym odznaczała się takim urokiem osobistym, że nikt nie miał jej tego za złe. Inną z nowych była Zofia Sikorska. Aresztowano ją wraz z ojcem, bratem i mężem. Chociaż nie znała obozu i nie orientowała się w jego zawiłościach, zawsze zostawiała im jakieś jedzenie, organizowała także ubrania. Jeszcze przed przywiezieniem do obozu była przesłuchiwana, lecz nikogo nie wydała. By uniknąć kolejnych zeznań, otwierała sobie żyły. Nawet bicie nie przynosiło efektów. Trzecią była Barbara Czarnecka-Chłapowska. Na wolności pracowała jako kurator sądowy dla nieletnich. W obozie wykazywała się wielką znajomością społeczeństwa i zachodzących w nim procesów.
Wszystkie nowoprzybyłe odznaczały się wielkim optymizmem i wiarą w szybkie wyjście na wolność. W dodatku nie czuły one przejmującego lęku, wiec pozwalały sobie na więcej, często zachowując się wręcz brawurowo (chodzi tutaj o zdobywanie jedzenia, ubrań i innych rzeczy).
Kobiety wiele czasu spędzały na rozmowach. Dyskutowały na różne tematy (literatura itp.), lecz najrzadziej o obozie. Te wspólne spotkania bardzo je do siebie zbliżały, tworząc w warunkach obozu niepowtarzalny nastrój i wspaniałą atmosferę.
Zarządzono kolejne odwszenie. Znowu okazało się one fikcją, a tyfus plamisty wybuchł ze zdwojoną siłą. Później dołączyła do niego malaria. Szpital zajmował kilkanaście baraków, a każdy z nich był przepełniony.
Wkrótce rozleniwieni latem SS-mani przypomnieli sobie o obozie. Kobiety często klęczały pod barakami za karę, nierzadko stosowano także stehbunker. Karano intensywnie i za wszystko. Grupa z Babic wróciła do obozu, bo śpiewała polskie pieśni. Jedno kommando doniosło na capo, że wyjada najlepsze kąski, wybiera ziemniaki i mięso z zupy oraz sama pożytkuje kiełbasę przeznaczoną dla więźniów. Nie ukarano funkcyjnej, lecz całej ekipie robotniczek wydzielono po 25 ciosów batem. W ostatniej chwili zrezygnowano z karania Polek, bito tylko Rosjanki.
Ponownie doszło do zmiany. Polki pełniące najważniejsze funkcje zapadły na ciężkie choroby, a ich miejsce zajęły wypuszczone z S.K. Niemki. Każdy dzień przynosił zmianę na gorsze.
Najtrudniejsza stała się sytuacja Rosjanek. Front przeciął drogę paczkom, a bariera językowa uniemożliwiała porozumiewanie się. Lepiej radziły sobie Żydówki – przynajmniej prędko opanowywały niemiecki. Któregoś dnia Lageralteste Leo miała ukarać dwie Rosjanki za niedostarczenie kawy do baraku odzieżowego. Wymierzyła jednej 15 ciosów, druga padła na ziemię targana atakiem epilepsji.
Samowola funkcyjnych stawała się coraz większa. Każdy brał łapówki, bił, wykorzystywał wszystkie możliwe sposoby, by coś zyskać.
Odbywały się kolejne wybiórki. Na lager padł strach. Jeśli tylko coś się nie zgadzało, odpowiadający za to potrafili być bezlitośni. Skrupulatnie przeszukiwano wszystkie zakamarki.
W czasie jednego z pochodów do komór gazowych pewna Żydówka wyrwała rewolwer Schillingerowi, który znęcał się nad kobietami i zastrzeliła go. Takich aktów oporu nie było jednak więcej.
Do obozu przybyła pani Zofia Kossak-Szczucka. Od początku była incognito, chciała spojrzeć, zobaczyć i zapamiętać.
W jednym z bloków otwarto puff. Według pogłosek miały tam pracować tylko niemieckie prostytutki, lecz historia pewnej kobiety z pralni pokazuje, iż nie do końca tak było. Któregoś dnia wezwano ją do politycznego. Po powrocie nie rozmawiała już z towarzyszkami, a jedyną odpowiedzią na ich słowa był płacz. Kilka dni później widziano ją wśród załogi puffu.
W tym czasie Zofia Sikorska chorowała. Nie mogła iść do szpitala, bo to skończyłoby się tragedią (najpewniej tyfusem i innymi dolegliwościami). Dlatego wyruszała do pracy podtrzymywana przez towarzyszki.
Niebawem zmarła Walentyna Aleksandrowicz-Kielanowska. Odchodziły także inne kobiety. Jesień 1943 była piekłem w porównaniu do lata tego samego roku.
Pogorszył się stan Zofii i Barbary. Ta pierwsza otrzymała wiadomość, że jej ojciec umarł, a brata wywieziono do Niemiec. Jej stan był naprawdę ciężki ze względu na problemy z sercem. Z kolei Barbara znacznie wychudła. Leżąc wśród konających, wielokrotnie odgrażała się Niemcom wierząc, iż świat nie spuści kurtyny milczenia na ich cierpienie.
Jesienią 1943 i zimą 1944 r. codziennie wyciągano ok. 300 ciał. Tak skończyło się lato w Birkenau, które pełne było wiary, nadziei, optymizmu i wielkich planów. Obóz prędko zweryfikował odporność kobiet.
Nadeszła Wigilia. Pracującym poza obozem udało się przynieść kilkanaście niewielkich choinek. Prędko porozstawiano je w barakach. Wciąż powracał smutek, nawet świeczki nie odwracały od niego uwagi.
Przemówienie świąteczne wygłosił Lagerführer Hessler. Pełne było ono banałów i obietnic, które w zamian za dobre zachowanie w „domu poprawczym” przyniosą poprawę losu. Dzień Bożego Narodzenia był jedynym, którego nie poprzedził apel. Wieczorem koncertowała orkiestra, a na występ pozwolono przyjść także więźniarkom S.K. Była z nimi Musskeller. W pewnym momencie zaczęła energicznie śpiewać rzewną i smutną pieśń o Wiedniu.
Śnieg padał coraz mocniej. W zadymce zdawały pojawiać się twarze. Czy byli to ci, którzy odeszli?
Część trzecia
Rozdział pierwszy: Obóz czeka
Znów przyszedł luty. W baraku orkiestra grała jakąś melodię Griega. Uczucie upływającego czasu było dojmujące.
Początkowo szalały epidemie. Później ustały, gdyż nie było już kobiety, która by nie przeszła wszelkich możliwych chorób. Kiedy sytuacja się ustabilizowała, więźniarki zaczynały szukać radości. Znowu udało się pokonać głód i przebrnąć przez zimowe epidemie. W każdą niedzielę grywała kobieca orkiestra. Jeśli zamknęło się oczy i zanurzyło w dźwiękach, obóz na chwilę znikał.
Wciąż trwały prace. Mężczyźni nosili wielkie prycze. Gdzieś szykowano miejsca dla nowych więźniów. Być może ludzie ci teraz cieszyli się ostatnimi chwilami wolności. W Birkenau otwarto nawet biuro budowlane. Podejmowało ono wiele przedsięwzięć. Najwidoczniej zanosiło się na coś wielkiego.
Rozdział drugi: Cyklon
Zaczęło się pewnej nocy. Wszystkich wyrwano z łóżek i nakazano im zostać w baraku. Do świtu nie mogli opuścić tego miejsca. Więźniów zamierzano trzymać z dala od tego, co będzie miało miejsce w obozie. Rankiem kolumny szły do pracy inną drogą. Nie wolno było nawet patrzeć w stronę rampy. Brama „b” była nieczynna.
Tylko jedno świadczyło o tym, co się dzieje – gęsty unoszący się z kominów czterech krematoriów.
Wielkie transporty (największe, jakie pamięta narratorka) zupełnie odwróciły uwagę od więźniów. Mogli robić, co chcieli i patrzeć, na co chcieli.
Drogą szły ciasne procesje, ludzie byli wręcz zlepieni głowami. Olbrzymie bogactwa zostawiane przez nowe transporty pomagały nazistom finansować wojnę. Pijani SS-mani wręcz deptali ogrom kosztowności. Z rampy przywożono także olbrzymie ilości jedzenia. Wciąż brakowało ludzi do pracy. SS-mani wpadali na teren obozu i prędko wyznaczali kolejnych więźniów, by ci pomagali w rozładunku.
Nowoprzybyli niewiele wiedzieli o swojej sytuacji. Niektórym mówiono, że jadą do fabryki cegieł. Nikt tego nie prostował. Więźniowie znajdujący się w obozie mogli rzucać przytransportowanym jedynie smutne spojrzenia.
Narratorka wyraźnie zaznacza, że zabieranie rzeczy ociekających krwią prowadzi do zmiany postawy. Jeden raz to już wejściem na równię pochyłą. Dochodziło nawet do tego, że Żydzi traktowali swoich braci jak SS-mani. „Hasło chwilowego użycia porywało wielu”.
Birkenau stawało się dżunglą. Nie było już stałych zachowań. Powracały atawizmy i brutalne akty przemocy. Działo się wiele, panował okrutny chaos. Byli jednak i tacy, którzy z dóbr przeznaczonych dla Rzeszy wydobywali niektóre i rozdawali biednym, a pieniądze wysyłali dla partyzantów. Taką postawę przyjmowała jednak mniejszość.
Dzieci palono żywcem, toteż prędko odbierano je rodzicom. Jeden z chłopców – ok. pięcioletni – wymknął się SS-manowi i zaczął uciekać w stronę matki. Wtedy Perschel wsiadł na motor i zaczął go ścigać. W czasie zakrętu Niemiec miał poważny wypadek, ale prędko wrócił do obozu – oglądał w nim jeszcze zimę 1945 r.
Pociągi przychodziły także nocami. Z baraku szóstego (z najwyższych prycz) dobrze było widać ogrom tych transportów. Więźniowie zastanawiali się, jak to jest, że oni mogą normalnie jeść i pić, gdy obok nich rozgrywają się takie dramaty.
Do krematoriów ludzie szli piątkami. Najpierw byli przemieszani, później oddzielano kobiety od mężczyzn. Pod wielkimi budynkami zbierał się cały „kwiat” obozowej kadry. Wszyscy przychodzili „odetchnąć”. Na lewo kierowano tylko silnych mężczyzn i najpiękniejsze młode kobiety. Cała reszta zmierzała na spotkanie swojej śmierci.
Edyta Links – pracownica wydziału politycznego – dostrzegła pewnego dnia całą swoją rodzinę. Zdążyła krzyknąć do siostry – Szari – by oddała dziecko babce. Wszyscy jej bliscy skierowani zostali pod krematoria, jedynie Szari usłyszała „links”.
Ci, którzy przetrwali, kierowani byli do nowego bloku. Więźniowie nazywali go Meksykiem. Brakowało tam wszystkiego: wody, kanalizacji, wychodków itp. Baraki ustawiono na trawie i niedbale przykryto. Nie było to miejsce przystosowane do długiego przetrzymywania więźniów – raczej prowizoryczne, mające pomóc w doraźnych wypadkach.
Większość bloków w Meksyku nie miała zamontowanych prycz. Więźniarki leżały więc na ziemi. Do ubrania osadzone otrzymywały często pojedyncze części garderoby – np. sam fartuch. Funkcyjne w nowej części obozu kradły na potęgę, wciąż zmniejszając racje żywnościowe osadzonych. Przetrzymywanych pilnowano skrupulatnie, nie pozwalając im na jakikolwiek ruch. Jeśli padał deszcz, ludzie stali niemal bez ubrań na słocie.
Pod koniec lipca Żydówki z odcinka „C” wysłane zostały do Niemiec. Na drogę otrzymały porządne ubrania. Podróż odbywała się w pullmanowskich wagonach.
Na początku sierpnia do Birkenau przywożono Żydów z Łodzi. Ponownie rozgrywały się okrutne sceny. Jedna z kobiet zaczęła wspinać się po siatce (ogrodzenie nie było wówczas pod napięciem). Zdjęto ją zakrwawioną i pokiereszowaną. Powtarzała tylko: „Przecież Niemcy to ludzie. I my, Żydzi, też ludzie”.
Jeszcze pod koniec czerwca ludzie obudzili się rano i zauważyli, że w sektorze czeskim nikt nie zbiera się do pracy. W ciągu nocy SS-mani zagazowali wszystkie tamtejsze rodziny. Z kolei którejś letniej nocy w części męskiej można było usłyszeć głośne krzyki. To znajdujący się nieopodal Cyganie stawiali opór podczas formowania szyków na drodze do krematoriów. Rano ta część także była pusta.
Był koniec sierpnia, gdy Lagerarzt Mengele nawiedził obóz „C” i Meksyk. Prowadził tam selekcję. Była ona bardzo ostra i przyniosła wielkie żniwo. W tych częściach znajdowało się 42 000 Żydówek. Ok. 15 000 wysłano do Niemiec. Jesienią było ich tylko 5000. Reszta trafiła do krematoriów.
W przedsionkach krematoriów widniały wielkich rozmiarów napisy (w sześciu językach) „Do kąpieli i dezynfekcji odzieży”. Dalej znajdowały się puste sale. Po zamknięciu drzwi i uszczelnieniu zaczynano rozpylać gaz. Ludzie do końca nie wiedzieli, co ich czeka. Przecież jeszcze chwilę temu brali od Sonderkommando mydła i ręczniki.
Śmierć w gazie nie była szybka. Niemcy oszczędzali na substancji i pozwalali ludziom konać. Sprzątający często widzieli ludzi zastygłych w pozach sugerujących walkę i cierpienie. Ciała układało się nieopodal pieców. Te pracowały jednak powoli (chociaż wciąż dymiły). To, co miało zostać ukryte, stało się jawne.
Rozdział trzeci: Śmiech czy strach
Niemieccy żołnierze wciąż chodzili pijani i odurzeni. Ich śmiech często rozdzierał ciszę. Gardzili ludźmi, prowokowali ich, wyszydzali. Oczekiwali strachu i przerażenia, chcieli czuć się panami.
Jeden z Żydów należących z transportu, gdy zrozumiał, gdzie trafił, zaczął żarliwie się modlić. Na końcu padł na kamień. Wkrótce przyszedł SS-man i kopnął go niczym puszkę.
W niedzielę padał deszcz. Po apelu było w miarę spokojnie. Nagle przerwali to komendant Kramer i jego szofer. Prędko wypędzono kobiety na zewnątrz, nie pozwalając im na ubranie się. Na tym polegała „zabawa”. Kazano im klęczeć w błocie, a funkcyjne przeprowadzały przeszukanie. Komendant chodził między więźniarkami i kopnięciami wyrównywał szyki.
Kramer nierzadko wybierał najpiękniejsze i najzdrowsze kobiety z transportów. Część z nich trafiała do obozowej administracji, inne do żołnierzy. Niektóre wykorzystywano do eksperymentów prowadzonych w baraku dziesiątym. Dawano im do wyboru: zastrzyk lub operację ginekologiczną. Pierwszy zabieg polegał na testowaniu szczepionek i kończył się zazwyczaj szybką śmiercią. W czasie drugiego wycinano fragmenty macicy, jajników, czyniąc spustoszenia w narządach rodnych. Niektórym kobietom udawało się to przetrwać. Jednak Niemcy i tak musieli wciąż sięgać po nowe „króliki doświadczalne”.
W budynku sztabu pracowały dwie żydowskie bliźniaczki ze Słowacji. Przybyły one do Oświęcimia pierwszym transportem. Były jeszcze młode, więc poddano je eksperymentowi z dziwną maszyną. Każdą umieszczono między dwiema płytami celuloidowymi. Gdy maszyna działała, kobieta odczuwała ciepło, później gorąco, następnie ból, a na końcu doznawała uczucia, jakby coś w środku ciała się oderwało. Wszystkie poddane temu badaniu przestały miesiączkować, a później umierały. Tylko bliźniaczki przetrwały, chociaż w ich wypadku menstruacja także została przerwana.
W budynku sztabu odbywały się także orgie SS-manów i SS-manek. Ktoś wymiotował na dywan, później robili to inni. Następnie zaczynały się gonitwy, wyciąganie krzeseł. W efekcie wszyscy padali właśnie na te dywany. Rano dokonywali inspekcji.
Podobne brewerie urządzał komendant Kramer. Często przesiedlał kobiety z baraków, kazał im się rozbierać, po czym przywoził nową bieliznę i rozdawał czekając, aż każda do niego podejdzie.
Okrutna była również Aufsherein Bormann. Potrafiła szukać jak nikt inny. To pod jej komendą wywieziono z Rajska siedem ciężarówek zorganizowanych rzeczy (resztę spalono). Nawet jedzenia nie było wolno odkładać, gdyż mogłyby zalęgnąć się w nim myszy. SS-mani byli tak nadgorliwi, że spalili wyniki badań botanicznych. Nie ustrzegły się nawet rzeczy żony Cezara – zarządcy Rajska.
Często rewizje prowadzone były tylko po to, by przerazić więźniów. Jeśli ktoś zachowywał spokój, był bity i katowany. Kiedy od razu przystąpił do błagania i wyrażania rozpaczy, Niemcy tylko się śmiali, zapisywali numer i oddalali się.
Rozdział czwarty: Sen o wolności
Lato było upalne. Było także okresem niemieckich klęsk, o których wieści docierały za druty. Za słuchanie radia i rozprowadzanie okrutnie karano (młodego Polaka będącego blokowym zamknięto w bunkrze, a później powieszono). Jednak wszyscy to robili – jedynej nadziei upatrywano w wydarzeniach rozgrywających się na froncie.
Do Oświęcimia przybył transport z Majdanka. Ludzie ci naprawdę szli pod eskortą SS-manów. Ponoć części udało się uciec, inni z kolei twierdzili, że to niemożliwe. W Lublinie podobno byli już Rosjanie, ale prędko kwestionowano te informacje mówiąc, iż byli to Niemcy.
Naziści coraz intensywniej organizowali transporty do Niemiec. Odgłosy frontu dawało się niekiedy słyszeć. Prędko wysłano całe S.K. Później w drogę wyruszały kolejne grupy. Wszystko wyglądało na planowaną likwidację obozu.
W tym czasie rozdzielono wiele rodzin, wielu matkom odebrano dzieci. Niemcy wciąż nie znali litości, chociaż ich sytuacja na froncie była coraz gorsza. Często nad Oświęcimiem odzywały się syreny przeciwlotnicze. Ten fakt więźniowie przyjmowali z ulgą.
Oprócz rwanych sygnałów emitowano także przeciągłe gwizdy – znak, że ktoś opuścił obóz. Więźniowie życzyli mu powodzenia i szykowali się na całonocny apel. Wkrótce ucieczki stawały się coraz częstsze, a znikali przede wszystkim mężczyźni zdolni nosić broń. Niewątpliwie ktoś w tym pomagał – być może partyzanci. Osadzeni czerpali z tego radość i dzielnie znosili kolejne apele.
Pewnego dnia padł rozkaz. Obóz był gotowy. Należało wziąć dodatkową parę butów, żywność, bieliznę na zmianę i środki opatrunkowe. Tarnów był już zajęty. Krzeszowice zbombardowano. Więźniowie przygotowywali się do wyjścia.
Wciąż wyczekiwano, rozwieszano ubrania na gwoździach, by w razie konieczności szybko je zabrać. Dochodziły informacje o powstaniu w Warszawie.
Kiedy żołnierze z powstania zaczęli trafiać do obozu, nadzieje osłabły. Początkowo wierzono, że to tylko jeńcy, lecz później transporty stały się częstsze. Warszawiacy byli przyjmowani bardzo ciepło, chętnie dzielono się z nimi racjami żywnościowymi. Stanowili oni bezcenne źródło informacji.
Do baraków trafiały także dzieci, które walczyły w powstaniu. Często wykazywały się one doskonałą znajomością aktualnej sytuacji na froncie. Pytały też o rodziny. W końcu udało się zorganizować wymianę „listów” między starą częścią a tą gdzie trafili powstańcy. W przenoszeniu grypsów pomagali dwaj stolarze oraz jeden młody mężczyzna, który miał pracę uprawniającą do chodzenia między częściami obozu.
Później listy rozdawano, co czyniono na wiele sposobów, by nie budzić czujności funkcyjnych i konfidentek (np. udając, że to komunikaty służbowe).
Wkrótce cała niemal Warszawa wyjechała do Niemiec. Nie czekało się już na uwolnienie. Znowu zapanował smutek, a wszyscy przygotowywali się na podróż do Niemiec.
Rozdział piąty: Nach Deutschland (Do Niemiec)
Ucieczki stawały się coraz częstsze. Obóz opuścili nawet Mali (posłanniczka Oberaufsherin Drechsler) i jej towarzysz – Tadek. Jednak złapano ich, a po krótkim pobycie w bunkrze powieszono.
Na początku października wybuchł bunt Żydów pracujących w Sonderkommando. Część budynku spłonęła, a części pracujących udało się uciec. Nocą był jeszcze nalot. Gdyby wykorzystać ten element, może więcej ludzi dostałoby się za mury.
Dwie ucieczki były szczególnie spektakularne. Grupa więźniów z Oświęcimia wymknęła się nocą, zabierając ze sobą broń. Z kolei więźniowie Birkenau wyjechali stamtąd niemiecką ciężarówką w SS-mańskich mundurach. Zatrzymali się jeszcze w Budach, gdzie, udając żołnierzy, wywołali jeszcze jednego więźnia.
Pod koniec października odbywały się kolejne wywózki. Niemal wszyscy Polacy przeniesieni zostali do Niemiec, które stawały się powoli jednym wielkim lagrem. Wiele rodzin straciło się w tym czasie z oczu. Nie wiadomo, czy kiedykolwiek było im dane jeszcze się spotkać. Najmocniej przeżywały to dzieci powstańców.
W niedzielę 29 października ponownie wywieziono mężczyzn w liczbie 2000. Przez kolejne dwa miesiące pociągi jeździły niemal nieustannie, wywożąc Polaków, Ukraińców i członków innych, mniej licznie reprezentowanych nacji. Niemiecki przemysł potrzebował robotników. Dosyć było miejsc w kamieniołomach i kopalniach.
W Birkenau pozostawało coraz mniej ludzi. W dniu 18 stycznia 1945r. liczba ta nie będzie przekraczała 28 000 (po połączeniu z wszystkimi filiami).
Rozdział szósty: Likwidacja obozu
Codziennie sprawdzano wiadomości z frontu, lecz trwał impas. W tym czasie Niemcy zaczynali intensywnie porządkować obóz. Palono Todesmeldungi (meldunki śmierci), pozostałych w obozie przesiedlano do innych baraków, starannie oczyszczając dotychczas zajęte.
Kobiety przeniesiono do opuszczonych baraków w męskiej części. Wiele przyrządów zostało porzuconych przez pracowników. Wszystko trwało w zawieszeniu. Nawet krematoria przestały dymić. Codziennie spora grupa wyruszała, by je burzyć. Rampa stała się z kolei przestrzenią załadunku – różne sprzęty przewożono do Gross Rosen.
Najdzielniej przy likwidacji pracowały dzieci z powstania warszawskiego. Nie znały czegoś takiego jak wymigiwanie się. Za dodatkowe porcje jedzenia wykonywali naprawdę wiele obowiązków. Kiedy zaś przychodziło stanąć przed kotłem, panował wśród nich wielki porządek. Najpierw stawały najmłodsze, a jeśli któreś się zgubiło, reszta oczekiwała cierpliwie i pomagała szukać.
W magazynach żywności były wielkie nadwyżki. Aufseherin Franz przez długi czas kradła i wysyłała do Niemiec, lecz i tak było tego naprawdę dużo. Teraz nadal prowadziła podwójną księgowość.
Naloty stawały się coraz groźniejsze. Alianci atakowali celnie i skutecznie. Największe przerażenie Niemców budziły bomby zegarowe. Gotowi byli oni przywrócić wolność, jeśli więzień jakoś sobie z nimi poradził. Któregoś dnia za klozetami znaleziono zawinięty dywan, w którym znajdował się osmalony ludzki kadłub. Jednak naziści także ponosili straty – waliły się koszary, a gruzy przykrywały SS-manów.
Zimą obóz objął komendant Krause. Oburzył się, gdy zobaczył niskie numery kobiet. Powiedział do Perschela, że więzień w obozie nie powinien żyć dłużej niż kilka tygodni. Inaczej oznacza to, że umie kombinować, a takiego trzeba wykończyć od razu.
Styczeń 1945
Puste baraki przywoływały wspomnienia. W jednym z nich rozegrała się kiedyś następująca scena: jeden z mężczyzn cierpiał na Durchfall (intensywna biegunka). Jego towarzysz postanowił zrobić z chleba suchary i udał się do blokowego, który na to przystał. Jednak w tym czasie funkcyjnego wywołano, a do pomieszczenie wszedł Lageraltester. Zaczął bić więźnia, lecz blokowy powiedział, że wszystko to za jego pozwoleniem. Ostatnie kopnięcie i mężczyźni gdzieś się oddalili. Kilka dni później Lageraltester zwichnął rękę i wył z bólu. Pobity przez niego młodzieniec, który zaniósł suchary kompanowi, wciąż pamiętał o krzywdzie, jednak podszedł do mężczyzny i sprawnie nastawił kończynę. Wtedy ten popatrzył na niego i dostrzegłszy jego rany, zapytał o ich sprawcę. Młodzieniec odpowiedział zgodnie z prawdą.
W styczniu wysłano z Birkenau ostatni transport niemowląt. Miał on udać się do Łodzi.
Był już siedemnasty dzień miesiąca. Do końca roku pozostało jeszcze trzysta czterdzieści osiem dni. Na pryczy siedziała Zachwiejowa ze Szczawnicy i układała karty. Zastanawiała się, jaki będzie los więźniarek za miesiąc.
W Birkenau panowała przenikliwa cisza. Pięciomilionowe miasto milczało. Więźniowie spali w pełnych barakach, a obok nich stały zupełnie puste. Tej nocy wartę pełniła Aufseherin Meye.
Epilog
Odbyła się ostatnia narada SS-manów i funkcyjnych. Nie wolno było informować więźniów o tym, że o 4 nastąpi wymarsz. Groziła za to kara śmierci.
Z pięciomilionowego miasta wyjdzie zaledwie garstka – ok. 20 000. Cały dzień wychodziły kolejne piątki. W Birkenau zostały tylko niewielkie ogniska pochłaniające ostatnie dokumenty.
Kolejne osoby w pochodzie padały. Droga była ciężka, a oni zmęczeni. Na noce zapędzano ich do pustych stodół lub chlewów. Tam niektórzy płakali z radości.
W pochodzi szli więźniowie oraz ich oprawcy – ludzie z karabinami.
(…) Droga jest prosta. Idzie [więzień] wsłuchany w głos ziemi, w której tętnią serca braci, co padli w walce. Kierowany ich wolą idzie spełniać pracę ich ramion, które zostały pozbawione czynu. Idzie sadzić drzewa na miejscu wypalonych lasów, idzie budować radość w zasmuconych oczach dzieci, idzie budować biały dom w tym kraju tragicznym, przez który co pewien czas przetacza się milionowy tank, miażdżąc gniazda
A dokąd idziesz ty – człowiek z karabinem? (…).